Wiemy już, kto wygrał we Francji. Według mnie istnieje jednak niebanalna odpowiedź na pytanie: kto przegrał? I odpowiedź bynajmniej nie brzmi: Le Pen. Zdaje się, że jej wynik to przecież historyczny sukces francuskich narodowców. Zainspirowany przez Tylera Cowena (autora wydanej w tym roku książki „The Complacent Class”) niniejszym stawiam tezę, że prezydenckie wybory we Francji przegrali „zadowoleni z siebie” („klasa zadowolonych”). Czytaj: „stare” partie tworzące establishment, który ograło dwoje outsiderów.
Podobnie jak w 2015 roku w Polsce, kiedy to „zadowolony z siebie” prezydent Komorowski nie docenił outsidera, któremu jak dziecko dał się ograć. Podobnie jak w USA przy wygranej Trumpa czy w Wielkiej Brytanii w przypadku Brexitu. Jeden cytat z książki Cowena: „The complacent class has lost the ability to inspire an electorate with any kind of strong positive vision, other than some marginal adjustments”. Cowen pisze o USA, ale czy to czegoś Państwu nie przypomina? Że jak ktoś ma wizje, to do lekarza? Ciepła woda w kranie?
Od diagnozy i analizy tego, co już się stało, dużo ciekawsza jest odpowiedź na pytanie, co dalej? Sądzę, że bezpieczne jest założenie, że „niezadowoleni” nie zadowolą się igrzyskami i prędzej czy później zażądają chleba. Chciał nie chciał, trzeba więc się zmierzyć z realną gospodarką. Z wypowiedzi premiera Morawieckiego można się dowiedzieć, że w Polsce stawiamy na „przedsiębiorcze państwo”. Firmom prywatnym czasami brakuje rozmachu czy wyobraźni a wtedy powinny wkraczać instytucje państwa i wspomagać wolny rynek (np. w innowacjach czy tzw. ekspansji zagranicznej).
A na co stawiają Amerykanie? Tyler Cowen swoje nadzieje na odzyskanie siły przez amerykańską gospodarkę (oprócz czynników stricte lokalnych jak aktywizacja Afro-Amerykanów) pokłada m.in. w sztucznej inteligencji, internecie „rzeczy” i rozpowszechnionych robotach, które razem umożliwią kolejny skok wydajności pracy. Dalej: tania, czysta energia pozwoli na renesans inwestycji w „twarde aktywa”: infrastrukturę wszelkiego typu ale też dalszą eksplorację kosmosu, która tak ładnie zaczęła się wkrótce potem, gdy przyszedłem na ten świat (i potem jakoś utraciła swój wigor).
W jednej z moich ulubionych książek (Kurt Vonnegut „Recydywista”) narrator tłumaczy przedwojenny Wielki Kryzys „chwilową utratą biglu”. Janusz Korwin-Mikke stwierdził podczas jednego ze swoich wystąpień, że cywilizacja w której przyszło mu żyć, to już nie jest ta cywilizacja, którą pamięta jako młody człowiek. Dał przykład: wtedy „dobry” samochód to był szybki samochód. Teraz musi być bezpieczny, ekonomiczny a najlepiej ekologiczny. Tyler Cowen pisze o „car culture” i o tym, że kupno pierwszego samochodu było niegdyś w USA czymś na kształt rytuału przejścia. Było.
Gdzieś „po drodze” ludzie Zachodu zgubili ducha pionierów (oglądaliście „Aż poleje się krew” z Danielem Day-Lewisem?) a wynalazek internetu ich rozleniwił (wszystko stało się „one click away”). Tyler Cowen pisze wręcz, że dzisiaj w zasadzie (z wyjątkiem internetu i komórek) jesteśmy tam, gdzie w latach 1960-tych (domy, samochody czy transport publiczny aż tak bardzo się nie zmieniły). Ten okres stagnacji w organizacji fizycznej rzeczywistości, która nas otacza, nie wytrzymuje porównania z eksplozją wynalazczości poprzedzającego stulecia.
Tamten czas miał swoich prawdziwych bohaterów (niektórzy mieli polsko brzmiące nazwiska). Sądzę, że to oni powinni stanowić dla nas inspirację. Ale o tym już w następnym odcinku mojego bloga.